Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Och, panie! — westchnęła słodko Berta — żeby taki dystyngowany młodzieniec mówił takie rzeczy.
Nie mogła mówić dalej, bo przerwał jej małżonek. Nie byli już na wodach Ameryki i Radca wyraził się szorstkim tonem pana domu.
— Miałem zaszczyt oświadczyć ci, młodzieńcze — rzekł naśladując ucinkowy chłód dyplomatów — że pan jesteś Południowym Amerykaninem i nie rozumiesz się na sprawach Europy.
Na tem się skończyły stosunki Juljana z Radcą i jego towarzyszami.
Przemysłowcy, widząc się z każdym dniem bliżej ojczyzny, pozbywali się służalczego pragnienia przypodobania się, które im stale towarzyszyło w ich podróżach do Nowego Świata. Zaprzątały ich przytem bardzo ważne sprawy. Obsługa telegraficzna pracowała bez wytchnienia. Kapitan parowca konferował wciąż z Radcą, jako z najwybitniejszym z rodaków. Jego przyjaciele szukali najzaciszniejszych miejsc, by rozmawiać pomiędzy sobą. Nawet Berta zaczęła unikać Desnoyersa. Uśmiechała się doń zdaleka, ale uśmiech ten odnosił się bardziej do wspomnień niż do rzeczywistości.
Pomiędzy Lizboną a brzegami Anglji Juljan po raz ostatni rozmawiał z mężem. Codziennie zrana ukazywały się na tablicy w kredensie zastraszające nowiny, jakie przynosił radjograf. Cesarstwo zbroiło się przeciwko nieprzyjaciołom. Bóg ich pokarze, zsyłając na nich klęski wszelkiego rodzaju. Desnoyers zdumiał się,