Strona:Henryka.djvu/03

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Kiedy proboszcz dał ostatnie błogosławieństwo i pokropił ciało wodą święconą, przyjaciele i znajomi nieboszczyka a wielkoświatowcy paryzcy, wyszedłszy z kościoła, zgromadzili się na placu Świętego Tomasza z Akwinu, tworząc niewielkie grupy, i zaczęli swobodnie gawędzić, uszczęśliwieni, że po mszy, nieskończenie długiéj, mogli nareszcie z duszącéj atmosfery kadzideł wydostać się na świeże, ostre powietrze, ożywione promieniami marcowego słońca.
— Ten biedny Bernard.... Jednakże to nieprzyjemnie w czterdziestym drugim roku życia zwinąć swoje manatki!
— Zapewne. Ale téż przyznaj, że się wcale nie szanował. On-to dopiéro umiał hulać! co?
— Wydeptał ścieżkę na kobiercu schodów Bignon.
— Podobno umarł z wyniszczenia?....
— Przetrawił się, spopielił!.... Karty, kobiety, wino.... Życie iście szatańskie... Czy nie nadszarpnął cokolwiek majątku?
— Bynajmniéj. Niedawno odziedziczył właśnie po jakiejś staréj ciotce sześćkroć sto tysięcy franków. Zdaje się nawet, że zostawił znaczną fortunę żonie i synowi.
— W takim razie piękna pani Bernard wkrótce wyjdzie za mąż.
— Kto wié? Może i nie, ze względu na syna. Podobno ubóztwia swego malca.