Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w niej wiele świetnych domów, bolał obecnie nad jej opuszczeniem i chętnie przyjmował wszystkich, którzy z jakiegokolwiek powodu odwiedzali stolicę. Mieszkał nawet w tym samym domu Wasilewskiego, na Krakowskiem Przedmieściu, gdzie ongi wydawał owe słynne wieczory literackie, na których bywał sam król, a wraz z królem ci z jego otoczenia, którzy błyszczeli nauką, talentem, lub dowcipem. Obecnie, nie wydawał już takich epikurejskich uczt, bo nie było na nie kogo prosić, drzwi jednak dla wszystkich dawnych znajomych, którzy przelotnie bawili w Warszawie, trzymał otwarte. To też stary szambelan, dowiedziawszy się o godzinach przyjęcia, postanowił pójść, nie jako interesant, ale jako znajomy z dawnych czasów, i, bez żadnej ceremonji, zabrał z sobą Kajetana, Marka, a nawet i Cywińskiego.
By wszelako mieć czas pogadać i o sprawach, które ich sprowadziły, przyszli wcześnie, więc z gości zastali tylko synowicę arcybiskupa, Annę, którą ów przezywał żartobliwie Marcybellą, a z nią razem starego jenerała Byszewskiego i niejakiego pana Chadzkiewicza.
Markowi, który pierwszy raz w życiu widział Krasickiego, wydał się on najdoskonalszym tworem ludzkim, jaki można na świecie zobaczyć; podziwiał więc z całej duszy jego klasycznie piękne rysy, jego rozumne oczy i jego arystokratyczną twarz, która, delikatna i blada sama przez się, wydawała się przy purpurze i koronkach jeszcze delikatniejszą i bledszą. Kajetan zauważył, że biskup w ciągu