Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie chcę ci odmawiać, choć wątpię, by mogło przyjść między mną a nią do ufności.
Wjechali w las. Do Zagnania nie było już daleko. Na świecie mroczyło się.
— Jak się nazywa ten legjonista? — zapytał Kajetan.
— Bogusławski.
— Ach!...
— Znałeś go może?
— Nie, ale to bardzo dzielny oficer. To nazwisko powtarzało się kilkakrotnie w biuletynach Kościuszki, które mam w domu i które ci pokażę. Nie wiem, czy to będzie ten sam, bo takie nazwisko nosi u nas wiele osób, ale pamiętam je dobrze.
Marek nie odpowiedział, gdyż byli blisko leśniczówki. Począł teraz myśleć o chorobie Plichty. Mimo obaw pani Cywińskiej i mimo, że sam wyprawił księdza z Leżnicy, nie przypuszczał, żeby choroba starego żołnierza miała się źle skończyć.
W siedmnastym roku życia pojęcie o śmierci jest czemś jakby nierzeczywistem, nieokreślonem i niedopuszczalnem. Wie się, że ona gdzieś tam po świecie ludzi zabiera, ale się nie wierzy, by miała przykryć swym całunem nas samych, albo nam bliskich. Marek spodziewał się nawet, że może stan chorego przesilił się już i że zastaną go zdrowszym. Przypomniał sobie, że i Cywiński nie tracił ani na chwilę nadziei i zapewnił go, że ich wyprawa nie ulegnie zwłoce.
Był jednak co do wyprawy innego zdania, więc gdy wjechali w opłotki i zdala widać już było