Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kamiennych załamaniach fortu. Potem, nim zgromadzeni zdołali spojrzeć po sobie, rozległ się drugi.
Marek drżał teraz, jakby go chwyciła febra. Do głowy cisnęło mu się pytanie za pytaniem. Kto strzelał pierwszy? Kto drugi? Czy nastąpią dalsze strzały? I myślał, że jeśli nastąpią, to będzie okropne, jeśli zaś nie, to brama otworzy się na chwilę i wyniosą Bogusławskiego. Tak więc, można być zelżonym, a następnie zabitym? Na tę myśl serce chłopca zawrzało oburzeniem, goryczą i gniewem. Opanowała go nagła i paląca chęć wyzwać na wypadek śmierci kapitana tych samych oficerów i pomścić rodaka, lub zginąć. Oczekiwanie, dłuższe jeszcze niż poprzednio, stało mu się poprostu męką. W tej chwili jednak Cywiński zwrócił się ku niemu i począł mówić zcicha:
— Gdyby był zginął, jużby otwarto bramę i tamci zarazby wyszli. To kapitan strzelił drugi i strzelił celnie. Nabijają znów pistolety. To będzie zaraz...
Jakoż nie skończył jeszcze mówić, gdy runął trzeci strzał, a po nim czwarty.
— Dwóch! — zawołał Cywiński.
Nastała po raz wtóry chwila niepewności. W dziedzińcu, wśród zgromadzonych oficerów podniósł się szmer głosów, ale zgłuszył go wiatr, który zerwał się z nową siłą, zawył w blankach, porozpraszał żołnierską bieliznę, suszącą się na sznurach pod murami, i podniósł tuman białego kurzu ze szpar w kamiennych płytach. Brama, wiodąca do mniejszego obrębu, w którym odbywał się pojedynek, pozostała zamknięta. Ogromny i nieznośny niepokój