Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Marek i Cywiński słuchali ze wzruszeniem tych słów, gdyż odpowiadały one temu, co leżało na dnie ich serc, a zatem czerpali w nich otuchę i nadzieję. A czyniły tem większe wrażenie, że Bogusławski wypowiadał je widocznie nie pod wpływem chwilowego uniesienia, ale spokojnie, jak człowiek, który doszedł do tego, co mówi, przez głęboki ból i przez głębokie nad położeniem rzeczy rozmyślanie. Zrozumieli też i naukę z tych rozmyślań płynącą: że kto chce prawdziwie i całą duszą służyć, ten musi pokwitować z własnego szczęścia, zaniechać wszelkich trosk o własne dobro, a służyć w tej myśli i w tej nadziei, że gdy go zasypią piaskiem tam, gdzie padnie, to jednak coś go przeżyje.
Więc Cywiński, jakby chcąc się usprawiedliwić, rzekł:
— Gdyby ja nie był na wszystko gotów, tobym tu nie przyszedł, i Bóg da, że legja się mnie nie powstydzi, ale nie tęsknić trudno!...
— A któż waćpanu broni, i naco zdałoby się zabraniać — odpowiedział kapitan. — Tęskno wszystkim. Ot, teraz, gdy wiosna nadeszła, żołnierze kręcą z wierzby fujarki i, zamiast spać, grają nocami, jak u nas koniuchy na łąkach. Jeden gra, a drugi imaginuje sobie, że widzi tę wieś, w której się urodził, i płacze... Obaczycie to w obozie.
To rzekłszy, wstał i począł się żegnać, lecz, zanim się rozeszli, Marek, którego bliższa rozmowa z Bogusławskim chwyciła mocno za serce, rzekł:
— Kapitanie, chcielibyśmy służyć w bataljonie i w kompanji, którą waćpan dowodzisz.