Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

churów — ozwał się oficer od grenadjerów. — Ot jak się powinno to robić!
I to mówiąc, wypuścił z pomiędzy palców gałkę tak zręcznie, że trafił nią w czoło nieznajomego.
— Brawo piechota! — zawołali trzej inni.
Lecz trafiony podniósł się, schował książeczkę z notatkami i począł ku nim iść. Twarz jego pozostata tak samo zimna, a oczy zamyślone. Nie śpieszył się, szedł powolnym krokiem, przyczem stało się coś dziwnego. Oto w sali powiało istotnie jakby mrozem. Jakieś nieokreślone, ciężkie wrażenie niepokoju ogarnęło nietylko Marka i Cywińskiogo, ale i wesołych przed chwilą oficerów. Rozmowa i śmiechy umilkły. W ciszy, jaka zapadła, słychać było tylko spokojne kroki nieznajomego, jak kroki przeznaczenia.
Oficerowie podnieśli się, przybysz zaś stanął przed nimi i począł mówić, nie podnosząc wcale głosu.
— Jestem kapitanem z legji polskiej, stojącej obecnie w Rimini. Nazwisko moje jest Jakób Ferdynand Bogusławski...
— Rodak! — zawołał, zrywając się z krzesła Cywiński.
Marek podniósł się także. Nadolski wspominał wprawdzie w Wenecji o tem, że Bogusławski ma wyjechać z Rimini, chłopcu jednak nie przyszło nawet do głowy, że może spotkać go tak prędko.
Lecz Bogusławski spojrzał na nich tylko przelotnie, poczem mówił dalej do oficerów, z coraz to większym naciskiem na każdem słowie: