Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko oficerowie, lecz nawet żołnierze pytali się wzajem, co my mamy do roboty i po jakiego lichaśmy tu przyszli?
— I na to pytanie niema dotąd odpowiedzi.
— Jest nadzieja, że pokój będzie krótki. Dąbrowski i Kniaziewicz muszą mieć o tem jakieś pewne wiadomości, gdyż nabrali znów ducha i pomnażają legje.
— To znaczy, że pójdziemy do Galicji! — zawołał z radością Cywiński.
— Byle prędko. Słyszałem niedawno, jak Kniaziewicz mówił do Wielhorskiego tak: „W Buonapartem płynie przecie krew włoska, więc nie mógł oddać na długo Wenecji Niemcom i chciał ją tylko pokarać za jej zdrady w ostatniej wojnie“. I to może być prawda.
— Mniejsza o Wenecję — mruknął znów Nadolski. — Nie zastąpi nam pomarańcza rzepy.
— Nie, kolego — odrzekł Drzewiecki — o Wenecję nie mniejsza, bo jeśli Buonaparte nie zostawi jej na stałe Niemcom, to ją musi odebrać, a jeśli ją zechce odebrać, to musi znów Niemców pobić.
— Austrja sama wypowie wojnę, bo jej żal fortec.
Marek Kwiatkowski, który oczarowany był Wenecją, wtrącił się zkolei do rozmowy.
— Czy podobna pomyśleć — rzekł — żeby ten jenjusz, na którego wszystkie narody patrzą jak na wybawcę, miał poddawać w niewolę tę królowę mórz, ten cud świata. Co do mnie, nie uwierzę w to nigdy.
— A jednak tymczasem tak jest. Co zaś do