Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzięła do serca, gdyż oni tu okrutnie zawsze kochali Św. Marka i jego złocone rumaki.
— A co się z niemi stało?
— Poszły do Paryża, jak wiele, wiele cennych łupów. Ale Włosi nie rozumieją, że żołnierz musi słuchać rozkazu, i powiadają, że konie zabrali „Polachi“.
— Wartoż ich było żałować? — zapytał Cywiński.
— Zmiłuj się waćpan. Toć przecie arcydzieło...
— Niema co! walnych mają rzeźbiarzy. Bo i ten rycerz na koniu, którego widzieliśmy przed kościołem św. Piotra i Pawła... Jakże on się zowie?...
— Colleoni. To robota Verocchia.
— Rycerz, jak rycerz! Bez wąsów i brody wygląda na babę, ale szkapa tęga: pęcina krótka, więź dobra, zad szeroki...
Uśmiechnął się na to pan Drzewiecki i rzekł:
— Waćpan patrzysz na dzieła sztuki jak kawalerzysta.
— Bom pod Kościuszką w jeździe służył.
— A ile miałeś wówczas lat?
Cywiński wskazał na Marka.
— Tyle, ile on ma dziś, a nawet mniej, ale na koniach znałem się od dzieciństwa.
— Te, które nasi zdjęli z kościoła, pochodziły z Konstantynopola, więc nie były włoskiej roboty. Ciężkie było to zdejmowanie i żołnierz nierad się do tego brał, zwłaszcza, że mu złorzeczono.
— A że to Włosi odróżniają Polaków od Francuzów? — ozwał się Marek.