Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na Stare Miasto nie było daleko, więc w kwadrans później znaleźli się w winiarni. Obszerna, sklepiona izba pełna była gości. Przy środkowych stołach siedziała szlachta. Tu i owdzie widać jeszcze było kontusze i podgolone głowy. Przy innych pili ludzie, ubrani po cywilnemu, w których z ruchów i twarzy łatwo było poznać byłych wojskowych polskich. Pod ścianami sadowili się mieszczanie. W głębi stół jeden zajęty był przez liczną kompanję oficerów pruskich, drugi, w samym końcu sali, przez tak zwanych „ptymetrów“, to jest młodych elegantów, ubranych wedle najnowszej mody, ale pijących wedle dawnej.
Gromadzki, Cywiński i Marek znaleźli jednak wolny stolik, więc kazali podać wina i poczęli pić. Stanisław i Gromadzki rozmawiali o insurekcji, udając przytem starych weteranów, którzy zęby zjedli na wojnie. Marek przypominał sobie w milczeniu, że tak długich rzęs i tak pięknych brwi, jak u panny Anny Krasickiej, nie widział nigdy w życiu. Tak myśląc, wzdychał. Po pierwszej butelce dusze poczęły im się rozweselać. Wyczerpawszy wojenne wspomnienia, Cywiński zwrócił rozmowę na Chadzkiewicza.
— Powiedzże mi, kolego — zapytał — co to jest za osoba, bo jak się go słucha, to zdaje się, że Bóg wie co od niego zależy.
— Od niego dużo istotnie zależy, gdyż ma pieniądze, a przytem tyle stosunków i znajomości, jak chyba nikt z cywilnych. Zresztą, ponieważ on się sam z tem nie kryje, więc nie zdradzę żadnej ta-