Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/484

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   476   —

gwiazd. Księżyc wydostał się z pod ziemi i jął nasycać światłem ciemności, a na zachodzie rozciągnęła się nikłą i bladą zorzą jasność zodyakalna. Powietrze zmieniło się w jedną wielką świetlistą topiel. Coraz silniejszy blask zalewał okolicę. Palankin, o którym zapomniano na grzbiecie Kinga, i namioty błyszczały tak, jak błyszczą w jasne noce domy, wybielone wapnem. Świat zapadał w ciszę; ziemię ogarniał sen.
A wobec tej ciszy i tego spokoju natury ludzie w obozie wili się w boleści i czekali na śmierć. Na srebrzystem tle mroku rysowała się twardo olbrzymia czarna postać słonia. Promienie księżyca rozświecały prócz namiotów białe ubrania Stasia i Nel, a wśród kęp wrzosów — ciemne, pokurczone ciała Murzynów i porozrzucane tu i ówdzie kupy pakunków. Przed dziećmi siedział oparty na przednich łapach Saba i, podniósłszy głowę ku tarczy księżyca, wył posępnie.
W duszy Stasia kołatały się tylko resztki myśli, zmienionych w jedno głuche, rozpaczliwe poczucie, że tym razem niema już żadnej rady, że te wszystkie niezmierne trudy i wysiłki, te cierpienia, te czyny woli i odwagi, których dokonał w czasie strasznych podróży, od Medinet do Chartumu, od Chartumu do Faszody i od Faszody aż do nieznanego jeziora, nie przydały się na nic, i że przychodzi nieubłagany kres walki i życia. I wydało mu się to tem straszniejsze, że ów kres przychodził właśnie w czasie ostatniej drogi, na której końcu leżał Ocean. Ach! nie doprowadzi już małej Nel do brzegu, nie odwiezie jej statkiem do Port-Saidu, nie odda jej panu Rawlisonowi, sam nie padnie w ramiona