Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/470

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   462   —

— Daj to Boże! — potwierdził chłopiec, myśląc o niebezpieczeństwach i trudach dalszej podróży.
Karawana ruszyła z nad rzeczułki trzeciego dnia, zabrawszy do worków skórzanych wielkie zapasy wody. Zanim uczynił się wieczór, weszli znów w okolicę spaloną przez słońce, w której nie rosły nawet akacye, a ziemia w niektórych miejscach była taka łysa, jak klepisko. Niekiedy tylko spotykali passiflory o pniach wgłębionych w ziemię, podobnych do potwornych dyń[1], mających do dwóch łokci średnicy. Z tych olbrzymich kul wyrastały cienkie, jak sznurki, liany, które, pełznąc po ziemi, pokrywały ogromne przestrzenie, tworząc tak nieprzebytą gęstwinę, że nawet myszom trudnoby się było przez nią przedostać. Ale mimo pięknej zielonej barwy tych roślin, przypominających europejski ostrokrzew, tyle w nich było kolców, że ani King, ani konie nie mogły w nich znaleźć pożywienia. Szczypał je tylko osieł, ale i ten ostrożnie.

Lecz czasem w ciągu kilku mil angielskich nie widzieli nic, prócz szorstkiej krótkiej trawy i nizkich, podobnych do nieśmiertelników roślin, które kruszyły się za dotknięciem. Po pierwszym noclegu przez cały następny dzień z nieba leciał żywy ogień. Powietrze drgało, jak na pustyni Libijskiej. Na niebie nie było ani chmurki. Ziemia była tak zalana światłem, że wszystko wydawało się białe, i żaden głos, nawet brzęczenie owadów nie przerywało tej śmiertelnej, przesyconej złowrogim blaskiem ciszy.

  1. Adenia globosa.