Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   398   —

a straszliwy hałas w samotnej chacie wzmagał się coraz bardziej.
Kali przeraził się i, przysunąwszy się szybko do Stasia, począł mówić przerywanym ze wzruszenia głosem:
— Panie, to czarownik zbudził złe Mzimu, które boi się, że je ominą ofiary, i ryczy ze złości. Uspokój, panie, czarownika i złe Mzimu wielkimi darami, albowiem inaczej ci ludzie zwrócą się przeciw nam.
— Uspokoić ich? — zapytał Staś.
I nagle ogarnął go gniew na przewrotność i chciwość czarownika, a niespodziane niebezpieczeństwo wzburzyło go do dna duszy. Smagła twarz jego zmieniła się zupełnie tak samo, jak wówczas, gdy zastrzelił Gebhra, Chamisa i dwóch Beduinów. Oczy błysnęły mu złowrogo, zacisnęły się wargi i pięści, a policzki pobladły.
— Ach, ja ich uspokoję! — rzekł.
I bez namysłu pognał słonia ku chacie.
Kali, nie chcąc pozostać sam wśród Murzynów, ruszył za nim. Z piersi dzikich wojowników wydarł się okrzyk — niewiadomo, czy trwogi, czy wściekłości, lecz, zanim się opamiętali, trzasnął i runął pod naciskiem głowy słonia częstokół, potem rozsypały się gliniane ściany chaty, i dach wyleciał wśród kurzawy w powietrze, a jeszcze po chwili M’Rua i jego ludzie ujrzeli czarną trąbę, wzniesioną do góry, na końcu zaś trąby — czarownika Kambę.
A Staś, spostrzegłszy na podłodze wielki bęben, uczyniony z pnia wypróchniałego drzewa i obciągnięty