Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   262   —

tle kauczukowych pnączy migały niekiedy, jak leśne duchy, małe małpki żałobniczki[1], czarne zupełnie, z wyjątkiem białego ogona, białych pasów po bokach i takichże faworytów, otaczających twarz barwy węgla.
Dzieci patrzyły z podziwem na ten dziewiczy las, na który może jeszcze nigdy nie spojrzały oczy białego człowieka. Saba dawał co chwila nurka w gąszcze, skąd dochodziło jego wesołe szczekanie. Małą Nel pokrzepiła chinina, śniadanie i wypoczynek. Twarzyczka jej ożywiła się i nabrała lekkich kolorów, oczki patrzyły weselej. Co chwila wypytywała Stasia o nazwy rozmaitych drzew i ptaków, a on odpowiadał, jak umiał. Nakoniec oświadczyła, że chce zejść z konia i nazbierać dużo kwiatów.
Lecz chłopak uśmiechnął się i odrzekł:
— Zarazby cię tam zjadły siafu.
— Co to siafu? czy to co gorszego od lwa?
— I gorszego i nie gorszego. To są mrówki, kąsające ogromnie. Pełno ich na gałęziach, z których spadają ludziom na plecy, jak deszcz ognisty. Ale chodzą i po ziemi. Spróbuj tylko zsiąść z konia i pójść trochę w las, a zaraz zaczniesz podskakiwać i piszczeć, jak małpka. Nawet od lwa łatwiej się obronić. Czasem idą w ogromnych szeregach i wtedy wszystko im ustępuje z drogi.
— Ale ty dałbyś sobie z niemi radę?
— Ja? Rozumie się!

— A jak?

  1. Colobus caudatus.