Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   219   —

siach, albowiem zdawał sobie doskonale sprawę, że, gdyby nie Nel, to już dawno albo zostałby zabity, albo byłby uciekł. Dla niej więc przecierpiał to wszystko, co przecierpiał — a te męki i głody na to tylko się przydały, że oto teraz stoi przed nim spłoszona, jakby nie ta sama mała siostrzyczka, i wznosi ku niemu oczy, nie z dawną ufnością, ale ze zdziwionym lękiem. Staś uczuł się nagle bardzo nieszczęśliwy. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał, co to jest rozżalenie. Łzy napływały mu mimowoli do oczu i gdyby nie to, że »groźnemu wojownikowi« żadną miarą nie wypadało się rozpłakać, byłby to może uczynił.
Pohamował się jednak i, zwróciwszy się do dziewczynki, zapytał:
— Czy ty się boisz, Nel?…
A ona odpowiedziała cicho:
— Jakoś… tak straszno!
Na to Staś kazał Kalemu przynieść wojłoki z pod siodeł i, nakrywszy jednym z nich kamień, na którym poprzednio drzemał, drugi rozesłał na ziemi i rzekł:
— Siądź tu przy mnie, koło ognia… Prawda, jaka noc chłodna? Jeśli sen cię zmorzy, to oprzesz o mnie głowę i zaśniesz.
Nel zaś powtórzyła:
— Jakoś tak straszno!…
Staś owinął ją starannie pledem i przez czas jakiś siedzieli w milczeniu, wsparci o siebie i oświeceni różowym blaskiem, który pełgał po skałach i iskrzył się migotliwie na blaszkach miki, któremi upstrzone były kamienne złomy.