Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   175   —

wyprężył się, jak struna, i, patrząc wprost w oczy Mahdiego, czekał.
— Czy radzi jesteście, że przyjechaliście do mnie? — zapytał Mahdi.
— Nie, proroku. Zostaliśmy porwani, mimo naszej woli, od naszych ojców.
Prosta ta odpowiedź uczyniła pewne wrażenie — i na przywykłym do pochlebstw władcy, i na obecnych. Kalif Abdullahi zmarszczył brwi, Grek przygryzł wąsy i począł wyłamywać sobie palce, Mahdi jednakże nie przestał się uśmiechać.
— Ale — rzekł — jesteście za to u źródła prawdy. Czy chcesz napić się z tego źródła?
Nastała chwila milczenia, więc Mahdi, sądząc, że chłopiec nie zrozumiał pytania, powtórzył je wyraźniej:
— Czy chcesz przyjąć moją naukę?
Na to Staś ręką, którą trzymał przy piersiach, zrobił nieznacznie znak krzyża świętego, jakby z tonącego okrętu miał skoczyć w odmęt wodny.
— Proroku, — rzekł — twojej nauki nie znam, więc, gdybym ją przyjął, uczyniłbym to tylko ze strachu, jak tchórz i człowiek podły. A czyż zależy ci na tem, by wiarę twoją wyznawali tchórze i ludzie podli?
I tak mówiąc, patrzył wciąż wprost w oczy Mahdiego. Uczyniła się taka cisza, że słychać było brzęczenie much. Lecz stała się zarazem rzecz nadzwyczajna. Oto Mahdi zmieszał się i na razie nie umiał znaleźć odpowiedzi. Uśmiech zniknął mu z twarzy, na której odbiło się zakłopotanie i niechęć. Wyciągnąwszy rękę, wziął tykwę napełnioną wodą z miodem, i począł pić, ale