Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   146   —

wielbłądów, strzeżone przez zbrojnych wojowników Mahdiego. Na widok karawany zrywali się oni, jak ptaki drapieżne, biegli ku niej, otaczali ją ze wszystkich stron i, potrząsając dzidami, oraz wrzeszcząc wniebogłosy, wypytywali się ludzi, skąd są, dlaczego ciągną z północy i dokąd dążą? Czasami przybierali postawę tak groźną, że Idrys musiał z największym pośpiechem odpowiadać na pytania, aby uniknąć napaści.
Staś, który wyobrażał sobie, że mieszkańcy Sudanu różnią się od wszystkich Arabów, zamieszkujących Egipt, tem tylko, że wierzą w Mahdiego i nie chcą uznać władzy Chedywa, spostrzegł, że omylił się zupełnie. Ci, którzy zatrzymywali teraz co chwila karawanę, mieli po większej części skórę ciemniejszą nawet niż Idrys i Gebhr, a w porównaniu z dwoma Beduinami prawie czarną. Krew murzyńska przeważała w nich nad arabską. Twarze ich i piersi były tatuowane, a nakłócia przedstawiały albo rozmaite rysunki, albo napisy z Koranu. Niektórzy byli prawie nadzy, inni nosili »dżiuby«, czyli opończe z białej tkaniny bawełnianej, naszywanej w różnobarwne łatki. Wielu miało gałązki z korala lub kawałki kości słoniowej, przeciągnięte przez nozdrza, wargi i uszy. Przywódcy okrywali głowy białemi krymkami z takiejże tkaniny, jak i opończe, prości wojownicy nosili głowy odkryte, lecz nie ogolone, tak, jak Arabowie w Egipcie, ale, przeciwnie, porośnięte ogromnemi, kręconemi kudłami, spalonemi często na kolor czerwony od wapna, którem namazywali czupryny dla ochrony przed robactwem. Broń ich stanowiły przeważnie dzidy, straszne w ich ręku, ale nie brakło im także i karabi-