Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mógł jednak nic pochwycić. Karawana w wielkim pędzie dążyła wciąż na zachód i zatrzymała się dopiero wówczas, gdy trafiono na wązki khor, pełen porozrzucanych w dzikim nieładzie skał, rozpadlin i pieczar. Jedna z nich była tak obszerna, że Sudańczycy ukryli w niej ludzi i wielbłądy. Staś, jakkolwiek domyślał się mniej więcej, co zaszło, położył się obok Idrysa i udał śpiącego w nadziei, że Arabowie, którzy zamienili dotychczas zaledwie kilka słów o zdarzeniu, zaczną o niem teraz rozmawiać. Jakoż nadzieja nie zawiodła go, albowiem zaraz po zasypaniu wiebłądom obroków Beduini i Sudańczycy wraz z Chamisem zasiedli do narady.
— Możemy odtąd jechać tylko nocą, a w dzień musimy się przytajać — ozwał się jednooki Beduin. — Khorów będzie teraz dużo i w każdym znajdzie się bezpieczna kryjówka.
— Czy jesteście pewni, że to był strażnik? — zapytał Idrys.
— Allah! Rozmawialiśmy z nim. Szczęście, że był tylko jeden. Stał zakryty skałą, tak, że nie mogliśmy go widzieć, ale usłyszeliśmy zdala głos wielbłąda. Wtedy zwolniliśmy biegu i podjechaliśmy tak cicho, że zobaczył nas dopiero, gdyśmy byli o kilka kroków. Przestraszył się bardzo i chciał zmierzyć ku nam ze strzelby. Gdyby był wystrzelił, choćby żadnego z nas nie zabił, mogli usłyszeć strzał inni strażnicy, więc, co tchu, powiadam mu: »Stój! ścigamy ludzi, którzy porwali dwoje białych dzieci, i wkrótce nadbiegnie tu cała pogoń«. Chłopiec był młody i głupi, więc uwierzył, kazał nam