Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brewki Nel podniosły się do góry i na twarzy odbiło się zakłopotanie, poczem odrzekła:
— Pozna to z mojej miny.
— Chyba. Ale on nie jest winien, bo nie mógł wiedzieć, co się dzieje. Pamiętaj także, że potem przyszedł nam na ratunek.
Wspomnienie to złagodziło trochę gniew Nel, nie chciała jednak udzielić odrazu winowajcy przebaczenia.
— To dobrze, — rzekła — ale kto jest prawdziwym dżentelmanem, ten nie powinien szczekać na powitanie.
Staś uśmiechnął się znowu:
— Prawdziwy dżentelman nie szczeka i na pożegnanie, chyba, że jest psem, a Saba jest nim.
Lecz po chwili smutek zamglił oczy chłopca — westchnął raz, drugi, poczem wstał z kamienia, na którym siedzieli, i rzekł:
— Najgorsze to, że nie mogłem ciebie uwolnić.
A Nel wspięła się na paluszki i zarzuciła mu ręce na szyję. Chciała go pocieszyć, chciała z blizka, z noskiem przy jego twarzy, wyszeptać podziękowanie, ale ponieważ nie umiała znaleźć słów odpowiednich, więc ścisnęła go tylko jeszcze mocniej za szyję i pocałowała w ucho. Tymczasem Saba, który spóźniał się zawsze, — nie tyle dlatego, że nie mógł zdążyć za wielbłądami, ile dlatego, że polował po drodze na szakale, lub obszczekiwał sępy, siedzące na zrębach skał, — nadleciał z niemniejszym, niż zwykle hałasem. Dzieci na jego widok zapomniały o wszystkiem