Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wywołało to powszechny wybuch śmiechu. Nel musiała pójść do namiotu, by się umyć. Wróciwszy po kwadransie czasu, ujrzała Sabę z łapami założonemi na ramiona Stasia, który uginał się pod tym ciężarem. Pies przewyższał go o głowę.
Nadchodził czas spoczynku, ale mała uprosiła sobie jeszcze pół godziny zabawy, by zapoznać się lepiej z nowym przyjacielem. Jakoż poznanie poszło tak łatwo, że pan Tarkowski posadził ją wkrótce po damsku na jego grzbiecie i, podtrzymując ją z obawy, by nie spadła, kazał Stasiowi prowadzić psa za obrożę. Ujechała tak kilkanaście kroków, poczem próbował i Staś dosiąść osobliwego wierzchowca, ale ów siadł wówczas na tylnych łapach, tak, że Staś znalazł się niespodzianie na piasku koło ogona.
Dzieci miały już udać się na spoczynek, gdy zdala, na oświeconym przez księżyc rynku ukazały się dwie białe postacie, zdążające ku namiotom.
Łagodny dotychczas Sabà począł warczeć głucho i groźnie, tak, że Chamis na rozkaz pana Rawlisona musiał go znów chwycić za obrożę, a tymczasem dwaj ludzie, przybrani w białe burnusy, stanęli przed namiotami.
— A kto tam? — zapytał pan Tarkowski.
— Przewodnicy wielbłądów — ozwał się jeden z przybyłych.
— Ach! — to Idrys i Gebhr? Czego chcecie?
— Przyszliśmy spytać, czy nie będziemy potrzebni na jutro?
— Nie. Jutro i pojutrze są wielkie święta, w cza-