Strona:Henryk Sienkiewicz-W pustyni i w puszczy.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po brzegach kanału przechadzały się poważnie bociany i żórawie. W dali, nad glinianemi chatami fellahów, wznosiły się, jak pióropusze, korony palm daktylowych.
Natomiast na północ od linii kolejowej ciągnęła się szczera pustynia, ale niepodobna do tej, która leżała po drugiej stronie kanału Suezkiego. Tamta wyglądała, jak równe dno morskie, z którego uciekły wody, a został tylko pomarszczony piasek, tu zaś piaski były bardziej żółte, pousypywane jakby w wielkie kopce, pokryte na zboczach kępami szarej roślinności. Między owymi kopcami, które gdzieniegdzie zmieniały się w wysokie wzgórza, leżały obszerne doliny, wśród których od czasu do czasu widać było ciągnące karawany.
Z okien wagonu dzieci mogły dojrzeć obładowane wielbłądy, idące długim sznurem, jeden za drugim przez piaszczyste rozłogi. Przed każdym wielbłądem szedł Arab w czarnym płaszczu i białym zawoju na głowie. Małej Nel przypomniały się obrazki z Biblii, które oglądała w domu, przedstawiające Izraelitów, wkraczających do Egiptu za czasów Józefa. Były one zupełnie takie same. Na nieszczęście nie mogła przypatrywać się dobrze karawanom, gdyż przy oknach z tej strony wagonu siedzieli dwaj oficerowie angielscy i zasłaniali jej widok.
Lecz zaledwie powiedziała to Stasiowi, on zwrócił się z wielce poważną miną do oficerów i rzekł, przykładając palec do kapelusza:
— Dżentelmeni, czy nie zechcecie zrobić miejsca