Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.3.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

waną przemową do panny Ratkowskiej, której postanowił się przyznać, że ją niesłusznie posądzał, wyrazić całą cześć, jaką dla niej żywił, i prosić o przyjaźń, ale wobec rzeczywistej tragedyi tych dwóch kobiet, wobec tej grozy śmierci i tego pół-trupa, uznał natychmiast, że wszystko, co miał zamiar powiedzieć, było liche, małe, i że tu na takie marne, osobiste rzeczy nie pora.
Przycisnął tylko do ust w milczeniu rękę panny Heleny, a następnie panny Ratkowskiej — i wyszedłszy z tego pokoju przesyconego nieszczęściem i jodoformem, odetchnął głęboko.
W jego malarskiej wyobraźni przedstawił się teraz wyraźnie Zawiłowski, zmieniony, o dziesięć lat starszy, z obwiązaną głową i czarnemi wargami.
I pomimo całego współczucia, jakie dla niego miał, chwyciło go nagłe oburzenie.
— Przedziurawił sobie czaszkę — mruknął — przedziurawił talent — i ani dba! A tamte, niebogi, dusze z siebie wywłóczą i trzęsą się jak liście.
Poczem ogarnęło go jakby uczucie zazdrości, jakby żal nad samym sobą i jął monologować:
— Cóż, stary! A gdybyś ty naprzykład zapakował sobie w swój talent kawałek ołowiu, niktby przy tobie nie chodził tak na palcach!
Dalsze rozmyślania przerwał pan Pławicki, który, spotkawszy go na skręcie ulicy, zatrzymał i począł rozmawiać.
— Ja dopiero z Karlsbadu — rzekł. — Panie! ile przystojnych kobietek! Dziś jadę do Buczynka... Widzia-