Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przekonanie w Bukackiego. Dawała mu rady, jak ma się urządzić, a on w końcu słuchał ich chciwie. Myśli jego przeszły w jakiś stan folgi, w którym dały sobą powodować. Czuł się jakby dzieckiem i do tego biednem dzieckiem.
Tegoż samego dnia odwiedził go jeszcze pan Osnowski i ten również okazał mu tyle zajęcia i serca, ile mógł okazać rodzony brat. Bukacki wprost się tego wszystkiego nie spodziewał i na nic podobnego nie liczył. To też, gdy późnym, wieczorem przyszedł jeszcze raz Połaniecki i gdy zostali sam na sam, rzekł:
— Powiem ci teraz szczerze: nigdym lepiej nie czuł, żem z życia zrobił głupią farsę i żem je zmarnował, jak pies.
Po chwili zaś dodał:
— I gdybym był chociaż znajdował prawdziwe upodobanie w tej metodzie, według której żyłem — ale i to nie. Jaka głupia ta nasza epoka! Człowiek się rozdwaja: wszystko, co w nim lepsze, chowa i zatyka gdzieś w kąty, a staje się jakąś małpą, czy pajacem, i to gorzkim pajacem, a w dodatku często nieszczerym. Więcej wmawiać w siebie marność życia, niż ją odczuwać — jakie to dziwne! Jedna rzecz mnie pociesza, że czemś naprawdę rzeczywistem w życiu jest tylko śmierć — chociaż z drugiej strony, to znów nie racya, żeby przedtem, nim ona przyjdzie, mówić na wino, że to ocet...
— Mój kochany — odpowiedział Połaniecki — tyś się zawsze męczył tem ciągłem nawijaniem myśli na byle motek. Nie czyńże tego teraz.
— Masz słuszność. Ale nie mogę o tem nie myśleć,