Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani nic wmówionego. Gdy jej co przypadło do serca, zachwyt jej nie miał natomiast granic, tak, że oczy jej stawały się wilgotne. Bukacki czasem żartował z niej bez miłosierdzia, czasem wmawiał w nią, że wszyscy tak zwani znawcy mają gwoździe w głowie, i że ona, jako natura wrażliwa i wykwintna, a dotychczas niezbałamucona, jest dla niego największą w rzeczach sztuki powagą, byłaby zaś jeszcze większą, gdyby miała lat dziesięć.
Przy śniadaniu nie było jednak mowy o sztuce, albowiem Połaniecki przypomniał sobie nowiny warszawskie i rzekł:
— Miałem list od Maszki.
— I ja — odpowiedział Bukacki.
— I ty? To jednak tam naprawdę pilno. Maszko musi być przyciśnięty nie żartem. Wiadomo ci tedy, o co chodzi.
— Namawia, a raczej zaklina mnie, żebym kupił — wiesz co?
Bukacki umyślnie nie wymienił Krzemienia, wiedząc doskonale, jakiej rozterki był on powodem między Połanieckim a Marynią — i przez delikatność dla Maryni.
Lecz Połaniecki, zrozumiawszy jego intencyę, ozwał się:
— Ach Boże! Niegdyś unikaliśmy tego wyrazu, jak dotknięcia bolączki, ale teraz — przy żonie — to przecie co innego... Trudno się całe życie krępować.
Bukacki spojrzał na niego bystro, Marynia zaś zarumieniła się i rzekła:
— Staś ma zupełną słuszność. Zresztą wiem, że chodzi o Krzemień.