Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani wychodzi? — spytał.
— Tak. Do kościoła. Dziś niedziela.
— A, niedziela!... Prawda! A ja myślałem, że sobie posiedzimy razem. Takby było przyjemnie.
A ona podniosła na niego swoje pogodne niebieskie oczy i rzekła z prostotą:
— A służba boża?
Połaniecki na razie przyjął te słowa tak, jakby był przyjął każde inne, nie przewidując, że w duchowym procesie, jaki mu później przyszło przechodzić, odegrają one, właśnie z powodu swej prostoty, pewną rolę. Tymczasem odrzekł, jakby powtarzając je mechanicznie:
— Mówi pani: służba boża. Owszem! Ja mam czas; pójdziemy razem.
Marynia przyjęła to oświadczenie z wielkiem zadowoleniem. Po drodze rzekła:
— Ja, to im jestem szczęśliwsza, tem bardziej Pana Boga kocham.
— To także znak dobrej natury, inni tylko myślą o Bogu, jak bieda.
I w kościele przyszło mu znów na myśl to, o czem myślał w czasie pierwszej swej bytności w Krzemieniu, gdy razem ze starym Pławickim byli na nabożeństwie w Wątorach: „Wszystkie filozofie i systemy licho bierze, jeden po drugim, a msza po staremu się odprawia.“ Zdawało mu się, że jednak jest w tem coś niepojętego. On, który z powodu Litki zetknął się ze śmiercią w sposób tak bolesny, wracał ustawicznie do tych ciemnych zagadnień, ilekroć zdarzyło mu się być czy na cmentarzu, czy w kościele na mszy, czy w jakichkolwiek oko-