Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.2.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



VI.

Kresowski z doktorem i z pudełkiem, zawierającem pistolety, siedział w jednej karetce, a Połaniecki z Maszką w drugiej — i jechali na Bielany. Dzień był jasny i mroźny, pełen na dole różowej mgły. Koła obracały się ze skrzypieniem po zmarzłym śniegu, konie dymiły i okrywały się szronem; na drzewach leżała okiść obfita.
— Mróz, bo mróz — rzekł Maszko. — Palce poprzymarzają nam do cynglów.
— I miła rzecz zdejmować futra.
— To też zmiłujcie się, nie marudźcie. Mój drogi, powiedz Kresowskiemu, żeby od razu przystąpił do rzeczy.
Tu Maszko począł przecierać zapocone binokle i dodał:
— Nim dojedziemy, słońce pójdzie w górę i będzie ogromny blask od śniegu.
— To się prędko skończy — odpowiedział Połaniecki. — Skoro Kresowski stawił się na czas, na tamtych nie będziemy czekali, bo przywykli rano wstawać.
— Wiesz, co mnie w tej chwili zastanawia? — rzekł Maszko — że jest w świecie jeden czynnik, z którym się nikt w swoich planach i w swojem działaniu nie liczy,