Strona:Henryk Sienkiewicz-Rodzina Połanieckich (1897) t.1.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan Stach... pan Stach...
Przez chwilę zdawało się, że uśnie, ale dziecko widocznie rozmyślało o czemś z wielkiem wysileniem, albowiem brwi jego podnosiły się do góry; wreszcie, otworzywszy oczy, jęła spoglądać kolejno to na Połanieckiego, to na pannę Marynię.
W pokoju słychać było tylko dźwięk deszczu o szyby.
— Co ci jest, dziecinko? — spytała panna Marynia.
Ona zaś, złożywszy ręce, wyszeptała ledwie dosłyszalnym głosem:
— Bo ja mam wielką, wielką prośbę do cioci Maryni, ale... nie śmiem powiedzieć.
— Mów, moje kochanie! Wszystko zrobię, co zechcesz...
Wówczas dziewczynka, chwyciwszy jej dłoń i przycisnąwszy do niej usta, wyszeptała:
— Żeby ciocia Marynia kochała pana Stacha.
W ciszy, jaka nastała po tych słowach, słychać było tylko przyspieszony nieco oddech dziewczynki; wreszcie ozwał się spokojny głos panny Maryni:
— Dobrze, kochanie.
Połanieckiego schwycił nagle za gardło spazm płaczu. Wszystko, nie wyłączając panny Maryni, znikło mu z oczu wobec tego dziecka, które w takiej chwili, chore, bezsilne i wobec śmierci, myślało tylko o nim.
Litka zaś pytała dalej:
— I ciocia wyjdzie za pana Stacha?
W świetle błękitnej lampki twarz panny Maryni wyglądała bardzo blado, usta jej drżały, ale odrzekła bez wahania: