Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.6.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miecznik wpadł w dobry humor.

— Takżeto? — spytał, stając przed Anusią, i biorąc się w boki.

— Bo waćpan dobrodziej może sobie zaraz Bóg wie co suponujesz?

— Boże uchowaj, nic nie suponuję!

— A pan Babinicz, ledwośmy z Zamościa wyjechali, zaraz mi powiedział, że jego serce kto inny w dzierżawie trzyma… i chociaż mu tenuty nie płaci, przecie dzierżawcy zmieniać nie myśli…

— I waćpanna temu wierzysz?

— Jużci, że wierzę — odparła z wielką żywością Anusia — musi on być po uszy zakochany, skoro przez tyle czasu… skoro… skoro…

— Oj! jakoś nieskoro! — odrzekł, śmiejąc się pan miecznik.

— A ja mówię, że skoro, — odrzekła, tupiąc nóżką — bo skoro o nim usłyszymy…

— Daj to Bóg!

— I powiem waćpanu dlaczego… Oto, ile razy pan Babinicz o księciu Bogusławie wspomniał, to aż mu twarz bielała, a zębami tak skrzypiał, jak drzwiami.

— To już będzie nasz przyjaciel!… — odrzekł pan miecznik.

— Pewnie!… I do niego uciekniemy, byle się pokazał!

— Bylem się ztąd wyrwał, będę miał własną partyą i waćpanna zobaczysz, że mi także wojna nie pierwszyzna i że ta stara ręka jeszcze się na coś przyda.

— To idź waćpan pod komendę pana Babinicza.

— Waćpanna masz większą ochotę iść pod tę komendę…