Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.5.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na złość mu… kto wie… dość, że zwierzył mi się jeden oficer, rodak mój (tylko nie katolik), że tam już cały wyjazd pana miecznika z pannami ułożony, oficerowie do spisku wciągnięci… że to ma wkrótce nastąpić…

Tu Hassling począł oddychać ciężko, bo się zmęczył i resztkami sił gonił.

— I to jest najważniejsza rzecz, jaką miałem waćpanom powiedzieć! — dodał pośpiesznie.

Wołodyjowski i Kmicic aż za głowy się porwali.

— Dokąd mają uciekać?

— Do puszcz i puszczami się do Białowieży przebierać… Tchu mi brak!…

Dalszą rozmowę przerwało wejście ordynansa Sapieżyńskiego, który wręczył Wołodyjowskiemu i Kmicicowi po ćwiartce papieru złożonej we czworo. Ledwo rozwinął swoję Wołodyjowski, wnet ozwał się:

— Rozkaz, by już stanowiska do jutrzejszej roboty zajmować.

— Słyszycie, jak kartauny ryczą? — zawołał Zagłoba.

— No, jutro! jutro!

— Uf! gorąco! — rzekł pan Zagłoba. — Zły dzień do szturmu… Niech licho porwie, takie upały. Matko Boska… Niejeden przecie jutro mimo upału ostygnie, ale nie ci, nie ci, którzy się Tobie polecają, Patronko nasza… Ależ grzmią działa!… Za starym już do szturmów, otwarte pole co innego.

Wtem nowy oficer ukazał się we drzwiach.

— Jestli tu jegomość pan Zagłoba? — spytał.

— Jestem!