Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.5.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Czarniecki popatrzył nań przez chwilę w zamyśleniu.

— Nieszczęście! — rzekł głośno — bo gdybym ja nadążył pod Sandomierz, tedybyśmy we dwóch z hetmanem żywej nogi nie puścili… Ha! stało się! i nie wroci!.… Wojna się przedłuży, ale taki temu najazdowi i najezdnikom śmierć pisana.

— Nie może inaczej być!… — zawołali chórem rycerze.

I wielka otucha wstąpiła im do serc, choć przed chwilą wątpili.

Wtem szepnął coś Zagłoba do ucha pana dzierżawcy z Wąsoszy, a ów znikł we drzwiach i po chwili wrócił z gąsiorem. Widząc to Wołodyjowski, pochylił się do kolan kasztelanowi.

— Łaskaby to była dla prostaka żołnierza niepowszednia… — zaczął.

— Napiję się z wami chętnie, — rzekł Czarniecki — a wiecie dlaczego? Owo dlatego, że nam się pożegnać przyjdzie.

— Jakżeto? — zawołał zdumiony Wołodyjowski.

— Pisze pan Sapieha, że chorągiew laudańska do litewskiego wojska należy i że ją jeno dla asysty królowi przysłał, a teraz sam jej będzie potrzebował, zwłaszcza oficerów, bo mu ich brak okrutny. Mój Wołodyjowski, wiesz, ile cię miłuję i ciężko mi się z tobą rozstawać, ale tu jest dla ciebie rozkaz. Wprawdzie pan Sapieha, jako człek polityczny, na moje ręce i do mojej dyskrecyi rozkaz przysyła. Mógłbym ci go nie pokazać… Ba, ba, tak mi to miłe, jakoby mi pan hetman szablę najlepszą złamał.… Ale właśnie, że do mojej dyskrecyi przysłano, więc ci rozkaz daję —