Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.3.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jest tu obcy szlachcic, ale poniemiecku nie rozumie, możemy mówić swobodnie.

— Nie mam nic tajnego do powiedzenia — odrzekł Lisola — ale ponieważ jestem także katolik, nie chciałbym, aby świętemu miejscu stała się jaka krzywda… Że zaś jestem pewien, iż i najjaśniejszy cesarz ten sam ma sentyment, tedy będę prosił j. kr. mości, aby mnichów oszczędził. A waćpan nie śpiesz się z zajmowaniem aż do nowej rezolucyi.

— Mam wyraźne, chociaż tajemne instrukcye; waszej ekscelencyi tylko ich nie zatajam, bo cesarzowi, panu memu, zawsze chcę wiernie służyć. Mogę jednak waszę ekscelencyą w tem uspokoić, że świętemu miejscu żadna profanacya się nie stanie. Jam katolik…

Lisola uśmiechnął się i chcąc prawdę z mniej doświadczonego człowieka wydobyć, spytał żartobliwie:

— Ale skarbca mnichom przetrząśniecie? Nie będzie bez tego? Co?

— To się może zdarzyć — odrzekł Wrzeszczowicz. — Najświętsza Panna talarów w przeorskiej skrzyni nie potrzebuje. Skoro wszyscy płacą, niechże i mnichy płacą.

— A jeśli się będą bronili?

Wrzeszczowicz rozśmiał się:

— W tym kraju nikt się nie będzie bronił, a dzisiaj już i nie może się nikt bronić. Mieli potemu czas!… teraz zapóźno!

— Zapóźno — powtórzył Lisola.

Na tem skończyła się rozmowa. Po wieczerzy odjechali. Kmicic pozostał sam. Byłato dla niego najgorsza noc ze wszystkich, jakie spędził od czasu wyjazdu z Kiejdan.