Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale od rozcięcia pęt, do uwolnienia się z rąk Bohunowych, było jeszcze bardzo daleko.
— Co dalej? — pytał samego siebie pan Zagłoba.
I nie znalazł odpowiedzi. Chlew naokoło obstawiony mołojcami; było ich tam razem ze stu, mysz nie mogłaby się wymknąć niepostrzeżona, a cóż dopiero człowiek tak tęgi, jak pan Zagłoba.
— Widzę, że zaczynam w piętkę gonić — rzekł sam do siebie — a mój dowcip tyle wart, żeby nim buty wysmarować, chociaż i smarowidła lepszego możnaby u węgrzynów na jarmarku kupić. Jeśli mnie Bóg nie ześle jakiej myśli, to pójdę wronom na pieczeń, ale jeśli zechce, to się ofiaruję w czystości trwać, jako pan Longinus.
Głośniejsza rozmowa mołojców za ścianą przerwała mu dalsze rozmyślania, poskoczył więc i ucho przyłożył do szpary między belkami.
Wysuszone sosnowe belki odbijały głosy jak pudło teorbanu — słowa dochodziły wyraźnie.
— A gdzie my stąd pojedziemy, ojcze Owsiwuju? — pytał jeden głos.
— Ne znaju, pewno do Kamińca — odparł drugi.
— Ba, konie ledwo nogami włóczą — nie dojdą.
— Dlatego tu i stoimy; do rana wypoczną.
Nastała chwila milczenia, potem pierwszy głos ozwał się ciszej, jak poprzednio:
— A mnie się widzi, ojcze, że ataman z pod Kamieńca za Jampol ruszy.
Zagłoba wstrzymał oddech w piersi
— Milcz, jeśli ci młoda głowa miła! — brzmiała odpowiedź.