Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czołem, czołem? Jak zdrowie?
— Nieźle. A waścinem, to już ja sam się zajmę.
— Nie prosiłem Boga o takiego doktora i wątpię, abym mógł strawić twoje lekarstwa, ale dziej się wola Boża.
— No, ty mnie kurował, teraz ja się tobie wywdzięczę. My stare druhy. Pamiętasz, jak ty mnie głowę obwiązywał w Rozłogach — co?
Oczy Bohuna poczęły świecić jak dwa karbunkuły a linia wąsów przedłużała się w straszliwym uśmiechu.
— Pamiętam — rzekł Zagłoba — że mogłem cię nożem pchnąć — i nie pchnąłem.
— A ja to ciebie pchnął? albo cię myślę pchnąć? Nie! ty dla mnie lubczyk — kochańczyk; ja ciebie będę strzegł, jak oka w głowie.
— Zawsze mówiłem, że zacny z ciebie kawaler — rzekł Zagłoba, udając, że bierze za dobrą monetę słowa Bohuna, a jednocześnie przez głowę przeleciała mu myśl: — Już widać on mi specyał jakowyś obmyśli; nie umrę po prostu.
— Ty dobrze mówił — ciągnął Bohun — ty także zacny kawaler; tak my się szukali i znaleźli.
— Co prawda, tom cię nie szukał, ale dziękuję za dobre słowo.
— Podziękujesz ty mi jeszcze lepiej niezadługo, i ja tobie podziękuję za to, że ty mnie mołodycię z Rozłogów do Baru wywiódł. Tam ja ją i znalazł, a teraz, ot! na weseleby ciebie prosił, ale to nie dziś i nie jutro — teraz wojna, a ty stary człowiek, może nie dożyjesz.
Zagłoba, mimo straszliwego położenia, w jakiem się znajdował, nadstawił uszu.
— Na wesele? — mruknął.