Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za służbą idąc, nie mogę być rozkazom J. M. pana powolny.
— Czekaj! — mówił Łaszcz z uporem pijanego człowieka. — Tobie służba, nie mnie. Mnie tu nikt nic do rozkazania nie ma.
Poczem zniżywszy głos, powtórzył pytanie:
— A gładka była, co?
Brwi porucznika zmarszczyły się.
— Tedy powiem waszmości panu, że bolączki lepiejby nie tykać.
— Nie tykać? Nie bój się. Jeśli była gładka, to żyje.
Twarz Skrzetuskiego powlokła się śmiertelną bladością, ale się pohamował i rzekł:
— Mości panie... bym nie zapomniał, z kim mówię...
Łaszcz wytrzeszczył oczy.
— Co to grozisz aspan? aspan mnie?... dla jednej gamratki?
— Ruszajże, mości strażniku, w swoją drogę — huknął, trzęsąc się ze złości stary Zaćwilichowski.
— A wy chłystki, szaraki, sługusy! — wrzeszczał strażnik. — Mości panowie, do szabel!
I wydobywszy swoją, skoczył nią do Skrzetuskiego, ale w temże mgnieniu oka żelazo świsnęło w ręku pana Jana i szabla strażnika furknęła jak ptak w powietrzu, on sam zaś zachwiał się z rozmachu i padł jak długi na ziemię.
Pan Skrzetuski nie dobijał, jeno stał blady jak trup, jakby oduszony, a tymczasem zerwał się tumult Z jednej strony skoczyli żołnierze strażnikowi, z drugiej dragoni Wołodyjowskiego sypnęli się jak pszczoły z ula. Rozległy się krzyki: „bij! bij!“ Wielu nadlatywało, nie