Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Orszak zatrzymał się, Horpyna zaś poczęła wołać:
— Czeremis, huku! huku! Czeremis!
Jakaś postać z pękiem zapalonego łuczywa w ręku wyszła przed chatę i wzniósłszy ogień w górę poczęła w milczeniu przypatrywać się obecnym.
Był to stary człek, potwornie szpetny, mały, prawie karzeł, z płaską kwadratową twarzą i skośnemi podobnemi do szczelin oczyma.
— Co ty za czort? — spytał go Bohun.
— Ty jego nie pytaj — rzekła olbrzymka — on ma język obcięty.
— Pójdź tu bliżej.
— Słuchaj — mówiła dalej dziewka — a możeby mołodycię do młyna zanieść? Tu mołojcy będą przybierać świetlicę i ćwieki wbijać, to się rozbudzi.
Kozacy, zsiadłszy z koni, poczęli odwiązywać ostrożnie kołyskę. Sam Bohun czuwał nad wszystkiem z największą troskliwością i sam dźwignął w głowach kołyskę, gdy przenoszono ją do młyna. Karzeł, idąc naprzód, świecił łuczywem. Kniaziówna, napojona przez Horpynę odwarem ziół usypiających, nie rozbudziła się wcale, tylko powieki drgały jej cokolwiek od światła łuczywa. Twarz jej nabierała życia od tych czerwonych blasków. Może też kołysały dziewczynę sny cudne, bo się uśmiechała słodko w czasie tego pochodu, podobnego do pogrzebu. Bohun patrzył na nią i zdawało mu się, że serce chyba mu rozsadzi żebra w piersiach. „Myłeńka moja, zuzula moja!“ — szeptał cicho — i groźne choć piękne lica watażki złagodniały i płonęły wielkim ogniem miłości, która go ogarnęła i ogarniała coraz bardziej, tak jak zapomniany przez wędrowca płomień ogarnia dzikie stepy.