Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jużeś to waszmość z pół chorągiewki powinien wystawić! — rzekł, śmiejąc się, staruszek Zaćwilichowski.
— Zaskrzetuszczy wojsko z kretesem! już ja go znam! krzyknął Zagłoba.
Szlachta ryknęła śmiechem. Wino szło do głów. Wszędy widać było czerwone twarze, ruszające się wąsy; humory stawały się z każdą chwilą lepsze.
— Kiedy tak — wołał rozochocony pan Jan — to już się waszmościom muszę przyznać, że mi kukułka dwunastu chłopczysków wykukała.
— Dalibóg! wszystkie bociany od roboty pozdychają! wołał pan Zagłoba.
Szlachta odpowiedziała nowym wybuchem śmiechu i śmieli się wszyscy, aż się sala jakoby grzmotem rozlegała.
Wtem, w progu sali, ukazało się jakieś posępne widmo, okryte kurzem — i na widok stołu, uczty i rozpromienionych twarzy, zatrzymało się we drzwiach, jakby wahając się, czy wejść dalej.
Książę dostrzegł je pierwszy, brwi zmarszczył, oczy przesłonił i rzekł:
— A kto tam? A! to Kuszel! Z podjazdu! Co słychać? jakie nowiny!
— Bardzo złe, mości książę — rzekł dziwnym głosem młody oficer.
Nagła cisza zapanowała w zgromadzeniu, jakby je kto urzekł. Kielichy niesione do ust zawisły w połowie drogi, wszystkie oczy zwróciły się na Kuszla, na którego zmęczonej twarzy malowała się boleść.
— Lepiejbyś tedy ich waść nie powiadał, gdym przy kielichu wesół — rzekł książę — ale gdyś już zaczął, to dokończ.