Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trze, a czasem czuł, iż ostrze mu grzęźnie w coś miękkiego. Jednocześnie czuł, że jeszcze żyje, i to dodawało mu nadzwyczajnie otuchy. Bij! Zabij! — ryczał jak bawół — nakoniec owe wściekłe twarze znikły mu z oczu, a natomiast ujrzał mnóstwo pleców, wierzchów od czapek, a krzyki mało mu uszu nie rozdarły.
— Zmykają? — przemknęło mu przez głowę. — Tak jest! — Wtedy odwaga wezbrała w nim bez miary.
— Złodzieje! — krzyknął. — Tak to szlachcie stawacie?
I skoczył między uciekających, minął wielu i zamieszawszy się w gęstwinie, z większą już przytomnością pracować począł. Tymczasem towarzysze jego przyparli niżowców do brzegów Słuczy, porośniętych dość gęsto drzewami — i gnali ich wzdłuż brzegu do grobli, nikogo żywcem nie biorąc, bo czasu nie stawało.
Nagle pan Zagłoba poczuł, że koń poczyna się pod nim rozpierać, a jednocześnie spadło nań coś ciężkiego i obwinęło mu całą głowę, tak iż otoczyła go ciemność zupełna.
— Mości panowie! ratujcie! — krzyknął, bijąc piętami konia.
Rumak jednak, widocznie zmorzony ciężarem jeźdźca, jęczał tylko i stał w miejscu.
Pan Zagłoba słyszał wrzask, krzyki przelatujących koło siebie jeźdźców, potem cały ten huragan przeleciał i naokół nastała względna cisza.
I znowu myśli tak szybkie, jak strzały tatarskie, poczęły mknąć przez jego głowę.