Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem ci ja to, wiem, alem się chciał upewnić.
Nastała chwila milczenia. Poczem pan Zagłoba zniżył głos jeszcze bardziej i pytał dalej:
— Czy to Krzywonos z całą potęgą?
— Tak jest.
— A ile prowadzi?
— Razem z czernią sześćdziesiąt tysięcy ludzi.
— O do dyabła! — rzekł pan Zagłoba.
Skrzetuski uśmiechnął się pod wąsem.
— Nie myśl waćpan, że ja się boję — szeptał dalej Zagłoba — ale mam krótki oddech i nie lubię tłoku, bo gorąco, a jak gorąco, to już nic po mnie. Bodaj to w pojedynkę sobie radzić! Człek przynajmniej fortelów może zażyć, a tu nic i po fortelach. Nie głowa, jeno ręce wygrywają. Tu ja głupi przy panu Podbipięcie. Mam na brzuchu te dwieście czerwonych złotych, co mi je książę darował, ale wierzaj mi waszmość, że brzuch wolałbym mieć gdzieindziej. Tfu! tfu! nie lubię ja tych wielkich bitew! Niech je zaraza tłucze!
— Nic waści nie będzie. Nabierz ducha.
— Ducha? Tego ja się tylko przecie boję, że męstwo roztropność we mnie zwycięży. Nadtom zapalczywy. A miałem zły omen: gdyśmy siedzieli przy ognisku, dwie gwiazdy spadły. Kto je wie? Może która moja.
— Za dobre uczynki Bóg waszmości nagrodzi i w zdrowiu zachowa.
— Byle mi zawcześnie nagrody nie obmyślił.
— Czemużeś nie został przy taborach?
— Myślałem, że przy wojsku bezpieczniej.
— Bo i tak jest. Obaczysz waćpan, że to nic wielkiego. My już zwyczajni, a consuetudo altera natura. Ot, już Słucz i Wiszowaty staw.