Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W Browarkach powiadali. Tam jeden z kniaziowej czeladzi przyjechał, a co powiadał, strach!
— A wyście go nie widzieli?
— Ja, pane, nikogo nie widzę, ja ślepy.
— A ówże wyrostek?
— On widzi, ale on niemowa, ja jeden jego rozumiem.
— Daleko też stąd do Rozłogów, bo my tam właśnie idziemy?
— Oj, daleko!
— Więc powiadacie, żeście byli w Rozłogach?
— Byli, pane.
— Tak? — rzekł pan Zagłoba i nagle chwycił za kark wyrostka.
— Ha łotry, złodzieje, łajdaki, na przeszpiegi chodzicie, chłopów do buntu podmawiacie! Hej, Fedor, Olesza, Maksym, brać ich, obedrzeć do naga i powiesić, albo utopić! bij ich, to buntownicy, szpiegi, bij, zabijaj!
Począł szarpać wyrostka i potrząsać nim silnie, i krzyczeć coraz głośniej. Dziad rzucił się na kolana, prosząc o miłosierdzie, wyrostek wydawał przeraźliwe głosy, właściwe niemowom, a Helena spoglądała ze zdumieniem na owę napaść.
— Co waćpan robisz? — pytała, nie wierząc własnym oczom.
Ale pan Zagłoba wrzeszczał, przeklinał, poruszał całe piekło, wzywał wszystkich nieszczęść, klęsk, chorób — groził wszelkiemi rodzajami mąk i śmierci.
Kniaziówna myślała, że mu się rozum pomieszał.
— Umykaj — wołał na nią — nie przystoi ci patrzeć na to, co się tu stanie, umykaj mówię.