Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale noce w pustyni mają także swoje niespodzianki. Szaro już było, gdy uszu jej doszły zdala jakieś straszne głosy, jakieś harkotania, wycia, chrapania, później kwik, tak bolesny i przeraźliwy, że krew ścięła się w jej żyłach. Zerwała się na równe nogi, okryta zimnym potem, przerażona i niewiedząca co czynić. Nagle w oczach jej mignął Zagłoba, który leciał bez czapki w stronę tych głosów, z pistoletami w ręku. Po chwili rozległ się jego głos: „u-ha! u-ha! siromacha!“ — huknął wystrzał i wszystko umilkło. Helenie zdawało się, że wieki czeka, nakoniec przecie, poniżej brzegu, usłyszała znów Zagłobę.
— A żeby was psi pojedli, żeby was ze skóry obdarto, żeby was żydzi na kołnierzach nosili!
W głosie Zagłoby brzmiała prawdziwa desperacya.
— Mości panie, co się stało? — pytała dziewczyna.
— Wilcy konie porżnęli.
— Jezus Marya! oba?
— Jeden zarżnięty, drugi skaleczon tak, że stajania nie ujdzie. W nocy odeszły nie dalej jak trzysta kroków i już po nich.
— Cóż teraz poczniem?
— Co poczniem? Wystrużemy sobie kije i siądziemy na nie. Czy ja wiem co poczniem? Ot, czysta desperacya! Mówię waćpannie, że dyabeł wyraźnie zawziął się na nas — co i nic dziwnego, bo musi on być Bohunowi przyjacielem, albo zgoła krewnym. Co poczniem? Jeśli wiem, to niech się w konia zmienię, przynajmniej waćpanna będziesz miała na czem jechać. Szelmą jestem, jeśli kiedy byłem w podobnej imprezie.
— Pójdziemy pieszo...