Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trwoga znów ogarnęła Helenę, pragnąc więc wydobyć jakie słowo nadziei z ust pana Zagłoby, rzekła:
— Już ja teraz ufam, że waszmość i siebie i mnie ocalisz.
— To się rozumie — odpowiedział stary wyga — głowa od tego, żeby o skórze myślała. A waćpannę takem już polubił, że za nią, jako za własną córką, będę obstawał. Najgorsze tylko to, że prawdę rzekłszy, sami nie wiemy gdzie uciekać, boć i ta Zołotonosza niezbyt to pewne asylum.
— To wiem napewno, że bracia są w Zołotonoszy.
— Są, albo ich niema, bo mogli wyjechać, a do Rozłogów pewnie nie tą drogą, którą my idziemy, wracają. Więcej ja liczę na tamtejsze prezydyum. Żeby tak choć z pół chorągiewki, albo z pół regimenciku w zameczku! Ale ot i Kahamlik. Tymczasem przynajmniej oczerety pod bokiem. Przeprawimy się na drugą stronę i zamiast z biegiem ku gościńcowi ciągnąć, pociągniemy w górę, żeby ślad pomylić. Prawda, że zbliżymy się do Rozłogów, ale nie bardzo...
— Zbliżymy się do Browarków — rzekła Helena — przez które do Zołotonoszy się jedzie.
— To i lepiej. Stójno waćpanna.
Napoili konie. Następnie pan Zagłoba, zostawiwszy Helenę dobrze ukrytą w zaroślach, pojechał wyszukać brodu, który znalazł z łatwością, bo leżał o kilkadziesiąt zaledwie kroków od miejsca, do którego przyjechali. Właśnie tamtędy owi czabanowie przepędzali konie na drugą stronę rzeki, która zresztą cała była dość płytka, jeno brzegi miała mało dostępne, bo zarosłe i błotniste. Przeprawiwszy się tedy na drugą stronę, ruszyli śpiesz-