Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czeladnik, rozumiejąc, że gdyby spadł, zostanie natychmiast rozszarpany, chwycił się łęku, ale jednocześnie upuścił tyczkę z kafarkiem, który pogrążył się głęboko w śnieg.
Łuczywo zaiskrzyło się, poczem zgasło i tylko światło księżyca zalewało teraz polanę.
Woźnica, rodem Rusin z pod pomorzańskiego zamku, począł się modlić, pachołcy-mazurowie — kląć.
Ośmielone ciemnością wilki nacierały zuchwalej, a od strony walki z dzikami nadbiegały inne. Niektóre przypadały dość blizko, kłapiąc zębami, ze zjeżoną szczeciną na karkach. Ślepia ich połyskiwały krwawo i zielono.
Nastała chwila po prostu straszna.
— Strzelać, panie? — zapytał jeden z pachołków.
— Krzykiem straszyć — odrzekł pan Pągowski.
Rozległo się wnet przeraźliwe: „a hu! a hu!“ Koniom przybyło serca, a wilki, na których głos ludzki robi wrażenie, cofnęły się o kilkanaście kroków.
Ale stała się rzecz jeszcze dziwniejsza.
Oto nagle echa leśne powtórzyły za karocą krzyk czeladzi, lecz z większą mocą, potężniej; rozległy się przytem jakby wybuchy dzikiego śmiechu, a w chwilę później gromada konnych zaczerniała po obu stronach brożka i skoczyła całym pędem koni ku stadu dzików i otaczającym je wilkom.
W mgnieniu oka i jedne, i drugie, nie dotrzymawszy pola, rozproszyły się po polanie, jakby je wicher rozegnał. Rozległy się strzały, krzyki i znów owe dziwne wybuchy śmiechu. Pachołkowie pana Pągowskiego skoczyli także za jeźdźcami, tak że przy karocy został tylko woźnica i pachołek siedzący na lejcowym koniu.
W karocy zapanowało tak wielkie zdumienie, że przez pewien czas nikt nie śmiał ust otworzyć.