Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/81

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Ha, godnie nas opieprzył, niema co!
    — Nic to! — ozwali się inni.
    — W Bogu nadzieja, że nic — odpowiedział staruszek. — Do domu teraz! Do domu jaknajprędzej! Wnet się was opatrzy.
    I kazał ruszać saniom, sam zaś poszedł za nimi z Taczewskim tak pospiesznie jak tylko mógł. Na chwilę jednak zatrzymał się, radość zamigotała mu znów w twarzy, nagle objął za szyję Taczewskiego i rzekł:
    — Jacuś! niech-że cię uściskam. A to pełne sanie ich przywiózł, jak snopów!
    Taczewski zaś pocałował go w rękę i odpowiedział:
    — Sami chcieli, dobrodzieju.
    A ksiądz położył mu jeszcze dłoń na głowie, jakby chcąc go pobłogosławić, ale wnet się pomiarkował, że sukni nie przystoi, więc spojrzał surowiej i rzekł:
    — Jeno nie myśl, że ci to pochwalam. Twoje szczęście, że sami chcieli, ale zgorszenie jest!
    I weszli na podwórze, poczem Jacek skoczył ku saniom aby wraz z woźnicą i jedynym czeladnikiem, jakiego posiadał, pomódz rannym do wysiadania.
    Ale oni wysiedli bez pomocy, z wyjątkiem Marka, któremu trzeba było ramię podtrzymać — i po chwili znaleźli się w izbie. Słoma tam była już przygotowana, a nawet i łóżko Taczewskiego, pokryte białą, trochę wytartą, skórą końską i z wojłokiem pod głowę. Na stole, przy oknie, widać było chleb, zagnieciony z pajęczyną, wyborny do tamowania krwi i równie wyborne balsamy księdza Woynowskiego „do gojenia.“
    Staruszek, zdjąwszy sutannę, zabrał się wraz do opatrywania ran, z całą wprawą starego żołnierza, który ich tysiące w życiu widział i który z długoletniej praktyki znał się na opatrunku lepiej od niejednego