Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spodziewał się bowiem, że na otwartem miejscu bądź co bądź bezpieczniej jest niż w borze.
Ale właśnie w tej chwili pachołek jadący na przedzie z kafarkiem, zawrócił nagle konia, poskoczył ku karocy i począł mówić coś szybko do woźnicy i do czeladników, którzy odpowiadali mu urywanemi słowy, jak się mówi w chwilach, w których niema czasu do stracenia.
— Co tam? — zapytał pan Pągowski.
— Cości słychać, panie, od polany.
— Wilki?
— Jakowyś hałas. Bóg wie co!
Pan Pągowski już miał dać rozkaz, aby czeladnik jadący z kafarkiem skoczył naprzód i zobaczył, co się dzieje; ale pomyślał, że w takich razach lepiej nie zostawać bez ognia i trzymać się kupy, a dalej, że na widnej polanie obrona łatwiejsza niż wśród boru, więc kazał jechać dalej.
Po chwili jednak pachołek znów pojawił się przy oknie karocy.
— Dziki, panie — rzekł.
— Dziki?
— Słychać okrutne rechtanie, na prawo od drogi.
— To chwała Bogu!
— Ale może je wilcy napadli.
— To też chwała Bogu. Przejedziemy mimo bez zaczepki. Ruszać!
Jakoż przypuszczenie czeladnika okazało się słuszne.
Wyjechawszy na polanę, ujrzeli na jakie dwa lub trzy strzelenia z łuku przed sobą na prawo od drogi zbitą kupę dzików, którą otaczał ruchliwy wieniec wilków. Straszliwe rechtanie, w którem nie było trwogi ale wściekłość, rozlegało się coraz potężniej. Gdy karoca posunęła się ku środkowi polany, pachołkowie,