Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się płócienną torbę z ziarnem i z pachnącemi piwnicą liśćmi kapusty, począł, ziewając głośno, miotać je przed siebie na polepę.
Ale zanim jeszcze do tego się zabrał, z ciemnych kątów komórki przykicały zaraz trzy zające, a potem zamigotały w świetle latarki nakształt błyszczących paciorków oczka gołębi i rdzawych kuropatw, które przysunęły się zbitym stadkiem, kołysząc główkami na giętkich szyjach. Gołębie, jako śmielsze, wnet zaczęły kuć dziobkami w polepę, kuropatwy zaś zbliżały się ostrożniej, spoglądając to na padające ziarno, to na księdza, to na liszkę, z którą opatrzyły się zresztą oddawna, bo, schwytane jeszcze latem pisklętami i hodowane od maleńkości, widywały ją codziennie.
Ksiądz zaś sypał wciąż ziarno, i zaraz mruczał pacierz poranny:
— Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen...
Tu przerwał i zwrócił się do liszki, która, opierając się o niego bokiem, dygotała, jakby ją febra trzęsła.
— A zawsze skóra na tobie drży, skoro je ujrzysz... Co dzień to samo... Naucz-że się przyrodzone żądze hamować, boć wikt masz zacny i głodu nie cierpisz. Na czem-żem stanął?...
Tu przymknął oczy, jakby czekając na jakowąś odpowiedź, a że jej nie usłyszał, więc zaczął od początku:
— Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen Tuum, adveniat regnum Tuum...
I znów przerwał.
— Wijesz się, wijesz, — mówił kładąc rękę na grzbiecie liszki... Taka już paskudna w tobie natura, że ci nietylko jeść, ale i mordować trzeba. Chwyć ją