Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To rzekłszy, najstarszy z panów Bukojemskich począł wycierać rękawicą grudki lodu, osiadłe na wąsach, a potem przysunął konia do podjezdka Taczewskiego i ozwał się:
— Mosanie?
— A co? — zapytał Taczewski, odwracając niechętnie głowę od karocy.
— Co waćpan do nas cierpisz?
Taczewski popatrzył na niego przez małą chwilkę ze zdziwieniem, poczem rzekł:
— Nic.
I ruszywszy ramionami, zwrócił się znów ku karocy.
Bukojemski jechał czas jakiś w milczeniu, rozważając czy ma wrócić i zdać braciom relacyę z odpowiedzi, czy mówić dalej. Ta ostatnia myśl wydała mu się jednak lepszą, więc ozwał się znowu:
— Bo jeśli myślisz, że co wskórasz, to ja ci rzekę to, co i ty mnie: nic!
Na twarzy Taczewskiego odbiła się nuda i przymus, zrozumiał bowiem, że szukają z nim zaczepki, na którą nie miał najmniejszej ochoty w tej chwili odpowiadać. Jednakże pomyślał, że trzeba coś odpowiedzieć i to coś takiego, coby mogło rozmowę zakończyć.
Więc zapytał:
— A czy tamci bracia także?...
— A jakże! ale co także?
— To się waść domyśl, a teraz nie przerywaj mi milszego dyskursu.
Bukojemski przejechał jeszcze wpobok kroków dziesięć lub piętnaście, ale wreszcie ściągnął konia.
— Co ci rzekł? mów otwarcie? — pytali bracia.
Starszy powtórzył. Nie byli radzi.