Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stary Wołoszyn?... Mój Boże, takem go lubiła i on mnie znał. Mój Boże!...
A Taczewski spojrzał zaraz na nią z wielką wdzięcznością.
— Znał, mościa panno, znał...
— Waćpan, panie Jacku, nie martw się tak okrutnie...
— Martwiłem się już i przedtem, jeno że konno, a teraz się będę martwił na piechotę. Ale Bóg waćpannie zapłaci za dobre słowo...
— Tymczasem siadaj acan na myszatego — rzekł pan Pągowski. — Czeladnik siądzie obok forysia, albo stanie z tyłu za karocą. A jest tam i zapaśna burka w trokach, to się odziej, boś marzł całą noc, a teraz znów mróz bierze.
— Nie — odpowiedział. — Umyślniem nie wziął szuby i ciepło mi!
— No, to w drogę!
I po chwili ruszyli. Jacek Taczewski zajął miejsce przy jednem okienku karocy, Stanisław Cypryanowicz przy drugiem, tak że siedząca na przodzie panienka mogła, nie obracając głowy, swobodnie na obydwóch spoglądać.
Lecz panowie Bukojemscy nieradzi byli z Taczewskiego i gniewało ich to, że zajął miejsce przy boku karocy, więc zebrawszy w kupę konie, tak, że niemal stykały się łbami, poczęli rozmawiać i radzić:
— Hardo ci na nas spoglądał — mówił Mateusz. — Jak Bóg w niebie, chciał nas spostponować.
— Teraz zaś konia zadem do nas obrócił. Cóż wy na to?
— Juści łbem nie może obrócić, bo koń tyłem, jako rak nie chodzi. Ale że on się ma do tej panny, to pewna — zauważył Marek.