Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przedwieczornego słońca; gdy jednak skierowały się na oblubienicę, wszędy — między dygnitarzami, między wojskowymi, szlachtą i mieszczaństwem — ozwały się szepty, a nawet i głośne uwagi:
— Cudna, cudna! Wiele oczom powinien, kto taką raz w życiu obaczył.
I była to prawda. Niezawsze w owych czasach ubierano dziewczyny biało do ślubu, ale ją panny z fraucymeru przybrały biało, bo taka była najlepsza jej suknia — i takie życzenie. Więc w bieli, z zielonym wianuszkiem na złotych włosach, z twarzą trochę zmieszaną i pobladłą, ze spuszczonemi oczyma, cicha, smukła, wyglądała jak śnieżny łabędź, albo poprostu jak lilia biała.
Zdumiał się jej widokiem i sam Jacek Taczewski, któremu wydała się jakaś inna niż zwykle.
— Dla Boga! — rzekł sobie — jakoż ja do niej przystąpię!? Toż to istne królewiątko, albo i zgoła anioł, do którego grzech inaczej niż na kolanach gadać.
I zląkł się prawie w duszy. Lecz gdy wreszcie klęknął z nią przed ołtarzem, gdy usłyszał wzruszony głos księdza Woynowskiego, który zaczął przemowę od słów: „Dziećmi was znałem oboje“, gdy stuła związała im ręce, gdy usłyszał ciche wyrazy: „Biorę ciebie sobie za małżonka“, a w chwilę potem wybuchła pieśń: „veni, Creator“, wtedy zdawało się Jackowi, że chyba szczęście rozsadzi mu piersi, i to tem łatwiej, że nie miał na nich pancerza. Kochał ją oddawna, od pacholęcych lat, i wiedział, że kocha, ale teraz dopiero zrozumiał, jak bez miary i bez granic ją miłuje. I znów począł sobie mówić:
— Chyba polegnę, bo gdyby człowiek za życia był tak szczęśliw, to cóżby było w niebie?