Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bójcie się ran boskich!...
Lecz serce drgnęło mu w piersiach na samą myśl, bo siedząc od dwóch lat przy ojcu wśród głębokich lasów i mało ludzi widując, oddawna nie napotkał tak cudnej dziewczyny.
Widywał podobne niegdyś w Brzeżanach, gdy ojciec oddał go na tamtejszy dwór, aby nabrał ogłady i znajomości spraw publicznych. Lecz wówczas był jeszcze pacholęciem — i czas zatarł te dawne wspomnienia.
Aż oto teraz, gdy wśród borów ujrzał znów niespodzianie taki kwiat śliczny — ludzie mówią mu odrazu: bierz go!...
Więc zmięszał się okrutnie i raz jeszcze powtórzył:
— Bójcie się Boga! gdzie wam, albo mnie do niej!
Lecz oni, jako to zwykle pijany, żadnej przeszkody nie widząc, poczęli nalegać.
— Nie będzie żaden z nas drugiemu zazdrościł, — mówił Łukasz — a ty ją bierz! Mieliśmy i tak na wojnę iść, bo dość nam tego leśnego stróżowania. Trzydzieści talarów na cały Boży rok... Na napitki nie starczy, a coże na ochędostwo? Konie posprzedawaliśmy i na twoich za wilkami jeździmy, rzędy też... Wiadomo, że ciężko sierotom. Lepiej na wojnie zginąć — a ty ją bierz, jak nas kochasz!
— Bierz ją! — wołał Jan — a my do Rakuz, do kawalera Lubomirskiego pociągniem, niemiaszkom pomagać pogan łuszczyć.
— Bierz ją zaraz...
— Jutro! Do kościoła!...
Lecz Cypryanowicz ochłonął już ze zdumienia i wytrzeźwiał tak, jakby nic od rana w ustach nie miał.