Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Opiekun mi mówił, że to był ojcowski list... Matko Najświętsza! — co w nim było?
— Wzgarda, obelgi i deptanie po ubóstwie i czci — rozumiesz?
Na to z serca dziewczyny wyrwał się krzyk tak bolesny i prawdziwy, że w księdzu zadrżało uczciwe serce. Zbliżył się do dziewczyny, rozchylił jej dłonie, któremi zakryła sobie twarz, i zawołał:
— Toś nie wiedziała?
— Nie wiedziałam — nie wiedziałam!
— I chciałaś, by Jacek wrócił?
— Tak!
— Na Boga! czemu tak?
Wówczas poczęły się jej znów z pod przymkniętych powiek sypać łzy, prędkie i obfite, a duże jak perły; twarz jej spłonęła dziewczęcym wstydem; poczęła łowić w rozchylone usta powietrze, serce biło w niej, jak w schwytanym ptaku, i wreszcie wyszeptała z wysileniem:
— Bo go... kocham!...
— Bój że się Boga, dziecko! — zakrzyknął ksiądz.
Lecz głos załamał mu się w piersi, bo go też dławiły łzy.
Ogarnęła go zarazem i radość, i niezmierna litość dla dziewczyny, i zdumienie, że „mulier“ nie jest w tym razie przyczyną wszelkiego złego, ale niewinnem jagnięciem, na które Bóg wie dlaczego spadły takie cierpienia.
Więc chwycił ją w ramiona, przycisnął do serca i począł powtarzać raz po razu:
— Dziecko moje! dziecko moje!
A panowie Bukojemscy przenieśli się tymczasem wraz ze szklanicami i z łagiewką do stołowej izby, wypili sumiennie do dna miód i czekali na księdza i pana Serafina w nadziei, że za ich przybyciem będzie podana wieczerza.